1. Początek.
A więc gdzie tym razem? Gdzie kolejna wyprawa? Cała kula do wyboru. Afryka nie, ten kontynent zostawić chcę na koniec. Azja? Miłe wspomnienia, tam mam plan ale nie tym razem. Jakieś dzikie wyspy na Pacyfiku, a może USA? Tam pełno pięknych miejsc. Właśnie mój kompan podroży Kamil, wrócił z USA gdzie został po ostatnim wypadzie dłużej. Ale skakał tam pomiędzy Miami a centro america. On chce tam wrócić jeszcze raz. Powodów jest kilka. Znamy teren, mamy dobre kontakty, znajomości, znamy tamtejsze imprezy lokalne i Kamil podczas naszej ostatniej wyprawy zdołał tylko dotrzeć do Hondurasu szlakiem z Jukatanu na południe, ja dotarłem do Panamy ale Honduras i Costa prześlizgując się. To był super czas. Dla mnie 3 miesiące, dla niego rok. Ale to pisanie na inny blog. W każdym razie ugrzęźliśmy w Gwatemali na 1,5 miesiąca i poznaliśmy ten kraj, a szczególnie stolicę bardzo dobrze. Ludzi tam. I imprezy 🙂
To Gwatemala na początek, sylwester, a później Nikaragua. Tam też byłem już i nawet trochę zobaczyłem ale byłem już wtedy sam, bo ostatnio rozdzieliliśmy się w Salwadorze i podróżowałem sam do Panamy. A Kamila później nie chcieli wpuścić do Nika, więc nic nie zobaczył. A kraj ten bardzo specyficzny w regionie. Tak mnie przywitał na granicy.
Ale ja ciągle o przeszłości, do Nikaragui jeszcze wrócę i tak. Na razie planujemy. A więc chwila relaksu, a potem po staremu wgłębianie się w kraj. A obiecałem sobie nie wracać w to samo miejsce ale mam do pogadania z Fuego w Gwatemali, a Nika samemu to nie to co z kompanem. Zresztą mamy zbadać wschodnie wybrzeże, na którym google nie pokazują nic. Ot jakieś małe miasteczka nad morzem Karaibskim i puebla wsród lasów. Ciekawe. Bo te większe miasteczka co już widziałem, były mocno zacofane. Ale kraj ten ma jakiś magnes, spokój wsród sąsiednich goniących krajów. Być może przez ostry reżim ale ja go nie odczułem.
Po wstępnym planie kolejny krok to bilety. Kiedy są bilety to już wszystko robi się bardziej realne, już myśli coraz bardziej krążą wokół tematu. Ustala się detale, urlopy, konkretną trasę. Choć u nas plany mogą się zmienić. Najlepszy czas na taki wyjazd dla nas to zima oczywiście. Kiedy u nas zimno, tam zaczyna się pora sucha. I jest ciepło ale jeszcze nie upalnie albo bardzo wilgotno. Dodatkowo do urlopu można dołączyć dni świąteczne. Moja firma i tak na 2 tygodnie zamknięta, to dodaję tylko kolejne 2 aby mieć pełny miesiąc. Kamil gorzej, bo musi wybrać czy wolne w Boże Narodzenie czy Nowy Rok. Wybiera drugą opcję oczywiście ale będzie tydzień później. Ja sobie ten czas jakoś wypełnię.
Biletów szukamy w skyscanner stosując znane triki ale i tak ja mam bilet za 1000 on za 800 ale 2 przesiadki a ja jedną. Przesiadka w USA, więc trzeba zrobić Esta, mimo że z lotniska nie będę się ruszał. Jeszcze trzeba uważac na lotniska, bo np. w NY może być przesiadka na inne lotnisko, do którego trzeba dojechać i trzeba więcej czasu. Ale ja mam prosto, w Waszyngton i do Gwate.
Bilety są. Bardzo lubię ten moment. Już jest konkret. Ustalone ramy czasowe. Już myśli krążą wokół przyszłych miejsc. Czuję takie podniecenie. Z upływem czasu większe. Coraz więcej kontaktów z ustaleniem czasu tam z naszym znajomym, jeszcze jakieś zakupy drobnych rzeczy. Tym razem biorę dużo mniej sprzętów elektro. I tak używam tylko komórki (oby tym razem nie zgubić lub zepsuć jej). I tak ostatecznie znów wezmę za dużo ubrań. Książkę. Podarki. Rzeczy na wulkan potrzebne. Albo nie. Oki. Aldo bierze wolne sobie to będzie w stolicy specjalnie na weekend, kiedy przylecę, a potem na święta jedziemy już do Antigua, tam będziemy już czekać na Kamila i spędzimy razem sylwestra. Będzie się działo. Aldo to gwatemalczyk, który nas ostatnio gościł i wiele pokazał. W Antigua teraz żyje i pracuje.
Mamy pierwszy zgrzyt. Na niecały miesiąc przed wylotem amerykanie mają jakiś problem z Esta Kamila. Musi wyjaśnić. Termin do ambasady na spotkanie potem weryfikacja dlaczego, gdzie problem? Sami nie wiedzą, dadzą znać. A czas leci. Do tego święta odbierają dni robocze. Na dzień mojego wylotu dalej nic nie wiadomo. Ja mam plan b. Uderzę na północ, na Meksyk. Ale samemu nie będzie fajnie. Pomimo, że znam coś już więcej hiszpańskiego (później okaże się że mniej). Ale to co potrzebuję to się dogadam, tylko i tak samemu będzie inaczej. No nic, czuję, chcę żeby się udało.
W firmie pod koniec roku pozmieniali reguły tak, że mi zostało kilka dni więcej do wykorzystania więc skorzystałem i poleciałem jeszcze do Polski pożegnać się z rodziną, kupić podarki, książkę i już odliczać ostatnie dni.
Jeszcze były figurki krakowiaków ale nie zdążyłem zrobić foto.
2. Teleportacja.
Wszystko gotowe, plecak spakowany, biletów nie mogę check in online bo United robi jakieś problemy. Dodatkowy stres, dodatkowy czas potrzebny. I tak jak zwykle przed odlotem noc słabo przespana. Z rana na lotnisko, jeszcze po drodze chleb, bo tam mają jakieś imitacje, a też obiecałem Aldo, że mu pokażę co to jest chleb.
Mamy wygodę z lotniskiem tu we Frankfurcie. Lotnisko duże, łączy nas z całym światem. Wchodzisz w odpowiedni portal i po pewnym czasie jesteś w innym świecie. Lot trochę trwa ale autem do Polski też tak samo długo jeździłem więc już znoszę cierpliwie. Z domu mam dodatkowo łatwy dojazd na lotnisko autobusem. Na przystanku jeszcze chwila rozmowy z azjatką. Widzi plecak, pyta gdzie lecę. Gwatemala. Ona do rodziny na Tajwan. Dwa inne kierunki na kuli. Po 20 min. jazdy na lotnisku i tak każdy już idzie w swoim kierunku. Rozmywa się w tle. Pytam się Lufy co z moim check in, bo bilet jakiś łączony i nie wiem kto w końcu obsługuje. Oki United, to teraz tylko znaleźć. Lotnisko nasze trochę niewygodne, rozrosło się, trzeba się trochę nachodzić. Czas mam i kolejkę też. W USA jeszcze ten bagaż duży będę musiał znów nadać, dziwne. Ale już bilety w ręce mam, teraz zostało wejść tylko do samolotu. Do teletransportera. Wylosowało okienko, to fajnie. Chociaż i tak Atlantyk to tylko sama woda, a tym razem chmury. Ktoś ogląda filmy, u mnie standardowo mapka, a ja sobie czytam.
Przed samymi Stanami chmury się rozrzedziły, to akuratnie mogłem sobie kształt tego lądu pooglądać. Wschodnie wybrzeże. Boston. Nowy York. Rzekę Hudson i stolicę w końcu.
Z góry doskonale widać dlaczego Nowy Amsterdam, a później Nowy York stoi tam gdzie stoi. U wylotu ogromnej rzeki, cypel Manhattanu można było łatwo bronić od oceanu czy lądu. Rzeka – naturalna autostrada wtedy. Teraz wszystko już ma mniejsze znaczenie. Stany z góry. Widać że mają dużo przestrzeni. Pełno podobnych układów osiedli, domków, jakby ktoś używał kopiuj, wklej. Albo jakieś większe domy ze sporymi ogrodami, to znów bliżej miasta same centra handlowe i każde ma swój duży parking. Europa inaczej wyewoluowała. Mamy swoje ściśnięte miasteczka i wsie pomiędzy polami i lasami. Kiedyś może odwiedzę ze względu na ładne miejsca, czy słynne miasta ale trochę nie lubię tego amerykańskiego przerostu i takiej trochę komercyjnej sztuczności, tych $$ w oczach ludzi. Ale nie byłem to mam słaby ogląd, a tych ludzi co poznałem z USA to były przeważnie fajne osoby.
Przesiadka, kontrole, tuby, kontrole i szukanie mojego samolotu. Jest, już ludzie czekają. Większość ciemnych. Kilku turystów. Już się ciesze, już blisko. Już słychać przeważnie hiszpański. Gwatemalczycy maja dosyć charakterystyczny wygląd. Niektórzy są niscy i krępi. Kobiety mają piękne, czarne, zdrowe włosy, piękne oczy. Każdy ma jakieś swoje gusta, mi takie latynoski bardzo się podobają. Oki. Samolot, wejście. Jakiś trochę rozwalony, trochę biedniejszy ten samolot. Ale to nic. Czekam na odlot i takie uczucie jakbym leciał do domu do Polski. Albo drugiego domu. Jeszcze tylko kilka godzin. Znów okienko ale już noc to tylko placki miast widać, najpierw duże w USA, potem zatoka i meksykańskie małe skupiska, a na koniec już gwatemalskie, rozłożone w różne kształty, jak ptaki na pobliskich górach. I stolica. Gwatemala City. Poznaję ten układ, który przebija się zza chmur. Znów tu. Wspomnienia i myśli co tym razem się wydarzy.
Moje miasto, tam po tych ulicach gdzieś się przemieszczałem. Odwiedzałem różnych ludzi, miejsca, urodziny, mini koncerty, imprezy. Normalnie stolicę każdy turysta omija, tam nic nie ma, a są dzielnice bardzo niebezpieczne. Szczególnie po zmroku. Czasem nawet w tych lepszych zonach są ciemniejsze zakamarki. Ale za tą kurtyną schowane są miejsca, gdzie tutejsi ludzie pokazują co to znaczy dobrze się bawić. Teraz lądujemy, miasto się zbliża, małe pagórki usiane światełkami. Samo lotnisko też na jednym spłaszczonym wzgórku. Ziemia, znajome czerwone bloki zaraz za lotniskiem. W końcu tu jestem.
3. Miasto Gwatemala.
Trochę już zmęczony ale bardziej podekscytowany wychodzę z samolotu. Miałem obawy, że będzie zimno, bo w lokalnym portalu pisali, że w górach mieli nawet przymrozki. Z wyjaśnieniem co to za zjawisko. Ale nieee. Wszystko w normie czyli letnia noc. Idealnie. Od razu czuję zapach, który pobudza wspomnienia. Specyficzny. Każde miasto ma pewnie swój. Na lotnisku plakaty reklamujące kraj. Wiele miejsc znam już, kilka nie. Jakby Kamil nie dotarł, to część zobaczę. Został w niepewności. Idzie nasz strumień ludzi. Dochodzimy do malej przeszkody. Deklaracje online. Internet na lotnisku jest. Ale nie w każdym miejscu, a wymagany jest, żeby to wszystko wypełnić. Widzę kantor. Ładny to profesjonalny. Wymienię sobie trochę waluty. A tu znowu dane. Imię, nazwisko, nr paszportu, cel przyjazdu, na ile, gdzie hotel. Ej ja tylko chcę wymienić pieniądz. Wymieniłem po bardzo słabym kursie. No nic. Deklarację normalnie prawie wypełniłem ale mówię, że mam kiełbachę i ser. Trochę się kobieta zastanawiała ale pyta czy to dla mnie? Czy ja to zjem. Tak, będzie tak. Biorę bagaż i do wyjścia. Tam spora grupka lokalsów, kobiety w sukniach ludowych. Czekaja na kogoś? Na samolot? Raczej nie. Chyba po prostu jedzą tu przy lotnisku i koczują, aby rano sprzedawać pamiątki. I oglądają kto przyleci. Część czeka na swoich umówionych gości ze świata i rozwozi ich, najpewniej od razu do Antigua lub okolic. Ja chcę zamówić Uber ale gubi net. No nic. Wezmę zwykłą taxę. Wiem, że przepłacę i nawet ile. Zamiast 20 quzali – 80, czyli 10€, a mój hotel niedaleko. Jutro ogarnę kartę. Teraz spać. Trzeba wjechać przez szlaban do zamkniętego osiedla. Normalne tu. Hotel to przerobiony duży dom. Trochę pogadałem z właścicielem, prysznic i gleba. Rano już widzę przez okno niebieskie niebo, rośliny. Ale to cieszy. Tak mało do szczęścia potrzeba.
Ugadałem się z Aldo w Fontabella. Takie mini centrum z kilkoma sklepami i restauracjami. Niedaleko. Blisko też do nocnych miejscówek. Specjalnie wybrałem to miejsce, żeby w nocy nie trzeba było dużo chodzić. Zjadłem i obczaiłem miejscówkę z pysznymi drinkami. Trochę drogie ale warte. Bardzo smaczne drinki. Meksykański bar.
Polanco bar. Przez chwilę myślałem, że Polaco. Ale by musiały być wódki i tyskacz. Aldo w końcu dotarł. Przywitanie. Wymiana informacji. Wrażeń. On nie lubi tego miasta. Ostatnio mieliśmy szczęście, bo mieszkał tu. Tu ma dom rodzinny gdzie nas gościł. Mieszkał tylko dlatego, że był covid i musiał opuścić Antigue. On tam lubi, bo jest ładnie, spokojnie i turystycznie. Dla mnie spoko dwa pierwsze punkty ale wolę poznawać ludzi stąd, więc nam się wtedy udało. Teraz wrócił tylko dla mnie, potem i tak wracamy do Antigua. Poszliśmy do wielkiego centrum handlowego, tam załatwiłem kartę i doładowanie. Śmieszna sprawa, bo w oficjalnym firmowym salonie mogę kupić sim kartę i się zarejestrować ale już doładowanie w innych miejscach.
Poszliśmy coś zjeść i powoli robiło się późno. Aldo wydzwaniał po znajomych ale w piątek przed świętami wszyscy zajęci. Tylko jeden stary znajomy się zjawił. Idziemy, kierunek Maria Cantina. I sąsiednie knajpy. To nasza oaza. Małe knajpki przerobione na mini imprezownie. Ścisk, duszno ale to nic. Można popatrzeć i dołączyć do zabawy przy reggetonach. Ta muzyka tu pasuje idealnie. Ale dziś nie mam dobrego dnia lub raczej nocy. Jet lag jeszcze mocny. Impreza kończy standardowo policja o pierwszej. Idziemy z powrotem. Tu wydarzył się punkt zwrotny, całkowite przetasowanie. Aldo popełnił błąd, straciłem do niego zaufanie. No nic, szkoda bo ostatnim razem bardzo nam pomógł. Wtedy, dwa lata temu, po ciężkim dosyć etapie początkowym w Meksyku i Belize przyjął nas jak królów. Udostępnił chatę, nakarmił i pokazał miasto a przede wszystkim ludzi. Czy takich, którzy przychodzili do nas wtedy, czy na licznych imprezach i innych spotkaniach. Przybliżył nam ten kraj, dał go poznać od wewnątrz.
No cóż, rozłam się dokonał. Jeszcze następnego dnia w sobotę poszliśmy znów wieczorem poimprezować. Tym razem dotarła też stara znajoma Shela, reszta nie dała rady, bo to dzień przed Wigilią i świętami, więc większość coś przygotowuje w domach. Shela trochę zwariowana dziewczyna ale bardzo sympatyczna. W Maria Cantina zaraz się pojawili jacyś jej znajomi i nowi. Normalne. Ludzie są tu bardzo otwarci. Postawiłem ekipie po drinku zrobionym z popularnych tu małpek, na które mówią cutos 🙂 czyli Quezalteca z wizerunkiem pani Rosity. Bardzo popularny tu trunek. Nie jest to mocny alkohol, bo w buteleczkach jest od 12 do 25% w zależności od smaku.
Tu najczęściej podawany w knajpach z lodem i spritem. Tanie i pyszne. Idę z tym, rozdaję, patrzę – jeden kolega z kaskiem moto. Mówię mu, że lepiej będzie mu się teraz jechać po drinku ale on mnie nie zrozumiał do końca i wytłumaczył, że taki motor w mieście jest bardzo wygodny. Ale to był i tak początek tylko, bo za chwilę wyciągnął przemycony rum i polewał, a jeszcze później gość częstował coco z klucza. Nie wiem jak on dojechał ale tu to raczej norma, policji da łapówę najwyżej. Przenieśliśmy się do klubu obok, gdzie zamiast reggetonów leciała nasza muzyka klubowa. I znów żywioł. Jak oni tu potrafią się wszyscy bawić. Coś niesamowitego, istne szaleństwo, wszyscy skaczą, tańczą, śpiewają, łącznie z barmanami. Na ziemi, na sofach, na stołach, nawet na barze. Pozytywna energia się unosi i wznosi. Bardzo za tym tęskniłem, tego w Antigua nie ma. Tego u nas nigdy nie widziałem. Gorący naród. Wystarczy się odwrócić do jakiejś dziewczyny, a ta już chętnie z tobą tańczy, wijąc się jak to latynoski potrafią. Co też i robię. W międzyczasie ekipa się rozeszła, zbliżała się godzina 1:00, policja już mrugała światełkami więc też trzeba iść. Idę z poznaną koleżanką, a Aldo został. Potem dzwonił. Ja już dosyć pijany wytłumaczyłem sytuację. Obraził się, jedzie do siebie. Koniec wszystkiego. Znajomości, planów na święta i Nowy Rok. A wszystko było dograne, zarezerwowane. Rozłam się dokonał. Będę musiał radzić sobie sam dalej. I muszę wyjaśnić wszystko Kamilowi, bo jeśli się uda to już w czwartek się zobaczymy. I trzeba coś będzie wymyślić na sylwestra.
Niedziela. 24 czyli Wigilia. Taki mam mętlik w głowie i zamieszanie, że nie ogarnąłem kiedy Wigilia odbyła sięw Polsce w rodzinie. Bo trzeba się było z rana spakować, kiełby i oscypki sprezentowałem Sisi. Poszliśmy zjeść śniadanie i ostatecznie pożegnać się. Zabawna dziewczyna, fiestara czyli impreziara niezła widzę. Może jeszcze się spotkamy, kontakt jest. Dzwonię do Kamila, wyjaśniam sytuację, jest oczywiście zdziwiony. Wyjaśnię mu kiedy tu doleci. Dostał info, że wniosek będzie gotowy w pierwszy roboczy dzień. Czyli w środę kiedy ma lecieć, jeszcze dalej nie wie czy paszport mu wtedy oddadzą czy nie. A tu ja popsułem plany w ciągu dwóch dni. Jeszcze ta Wigilia… dzwonię ale w biegu, bo trzeba się zbierać ale i tak nie mogę nikogo złapać. Zbliża się południe, a ja wciąż tkwię w mieście. Zamawiam Ubera i pokazuję na mapie gdzie mi się wydawało, że zatrzymywał się bus do Antigua. Albo mogę Uberem jechać ale pewnie z 30 lub 40 € trzeba by było dać, to godzina jazdy. A bus 3€. Busy te nie maja jakiś przystanków, zatoczek itp. Jadą główną drogą i zbierają ludzi. Ale ja znam to miasto i pamiętam dosyć dobrze. Po mieście jeszcze jeżdżą takie szybkie autobusy, po środku alei maja swoje wydzielone pasy, takie niby metro. Dosyć to sprawne jest. Tanie bo 0.50 za przejazd po mieście. I one mają już swoje stacyjki, wchodzi się kasuje przed bramką bilet na karcie z biletem lub akceptuje tez visa kartę. System działa sprawnie, bo omijają korki kiedy przemieszczają się po alejach. Tylko w ścisłym centrum w zona 1 pod wieczór ścisk i trochę korków tam w małych uliczkach. Jeszcze jakieś inne miejskie busy przyuważyłem ale ich nie znam. Pewnie dojeżdżają tam gdzie to metro nie. Ale ja muszę do innego miasta, więc potrzebuję innych jeszcze. Tłumaczę taksówkarzowi co potrzebuję, on trochę niepewny sam gdzie dokładnie ale mnie podwozi w miejsce, które wydaje się ok. Stoją jakieś panie w strojach ludowych, indiańskich więc chyba ok. Jeszcze czeka ze mną dla pewności bo podjeżdżają ale biorą do innych miejsc. Trzeba dobrze słuchać co krzyczy gość wychylający się przez drzwi. Albo przeczytać kolorowe napisy z przodu. Busy te są przepiękne. Stare, przerobione z tych amerykańskich szkolnych albo takich jakie jeździły tam 60 lat temu ale pięknie utrzymane, wszędzie chromy, kolorowe malunki.
Uwielbiam te busy. Sam przejazd to mega atrakcja. Szczególnie na tej trasie Guate Antigua. Jeżdżą szybko jak szaleni. Wyprzedzają wszystko, nawet karetki na sygnale. Trzeba się mocno trzymać, bo teren górzysty to i serpentyn pełno. Niby stare ale naprawdę potrafią się rozpędzić. Oczywiście wcześniej w mieście czy gdzieś pomiędzy, wchodzą handlarze owoców czy jakichś słodyczy, reklamują jakieś pseudo lekarstwa albo grajki. Jedzie się tylko godzinę więc niewygoda nie jest uciążliwa. Tylko na końcu już w Antigua najlepiej wysiąść na początku, bo objeżdża miasto po nierównym bruku.
Jeszcze parę słów może o stolicy. Tak jak już pisałem, turystów tam prawie nie ma, bo mało tam atrakcji. Jest plac w centrum z typowym układem czyli duży ratusz, katedra na następnej ścianie i banki sklepy na kolejnej. Są jakieś odkopane ruiny miasta majów ale malutkie wykopaliska. Jest bardzo fajna ogromna mapa Gwatemali, można zobaczyć kształt powierzchni tego kraju, a jest on bardzo interesujący. Północ równa, tam są lasy tropikalne Jukatanu, w których kryją się liczne pozostałości po miastach Majów w tym słynne, cudowne Tikal. Tam jest równa sporna granica z Belize. Dalej na południe kraj się rozszerza od Karaibów na wschodzie do Pacyfiku na zachodzie i tam już zaczynają się robić góry i zmienia się całkiem klimat i otoczenie robi się skaliste jałowe i suche. Sama stolica jest na pagórkach, na wysokości 1500 m, co tworzy tam idealny mikroklimat. Jest wieczna wiosna-lato. W dzień od 25 do 30 stopni, pod wieczór chłodniej i już trzeba w spodniach, a nawet jakąś bluzę ostatecznie założyć. W Antigua ciut chłodniej jeszcze. I na zachodzie są też Wulkany. Pełno wulkanów. Które za pierwszym razem przywitały mnie trzęsieniem ziemi o mocy 6,3.
W stolicy jest tez taki łuk ale on nie tak ładny jak ten w Antigua, bo ten w stolicy jest w centrum, a tam się robi tłoczno, brudno, pełno aut, a tu panuje wolna amerykanka i nie ma żadnych ograniczeń. Auta są głośne i mocno smrodzą. Na tłumy trzeba uważać, żeby nic nie stracić. I wiedzieć, które zony są ok, żeby na noc gdzieś nie zostać. Masę ludzi tutaj ma broń przy sobie. Bandziory i strażnicy, których tu pełno. Nawet przy małych kioskach czasem albo aptekach stoi strażnik z shotgun. Ale im lepsza zona tym jest ich mniej. No i osiedla są pozamykane, porobione mury pozamykały stare układy ulic, także z mapą często idzie się pogubić.
Część zdjęć jeszcze z poprzedniego razu dlatego maski są. Teraz już nie. Także większość omija stolicę, bo z Antigua też się łatwo idzie wszędzie dostać. Jest ustawione wszystko pod turystów. Ale prawdziwe życie jest tu i stąd też taniej idzie sobie zorganizować transport gdziekolwiek. Jeszcze do stolicy wrócę na chwilę, a na razie dojechałem do Antigua.
4. Antigua Guatemala
Antigua czyli stara. Stare miasto. Pierwsza stolica. Założona przez hiszpańskich kolonizatorów w 1543 roku. Ale co się stało, że stolica jest w innym miejscu? Tu jest tak ładnie przecież. Dokładnie 250 lat temu mocne trzęsienie ziemi zniszczyło to miejsce. Około 30 kościołów zostało zniszczonych. Ludzie uciekli ale część została i odbudowała co się dało. Bo to piękne miejsce jest. Wśród gór i wulkanów. Dzięki temu zachowało swój urok i jakby się zatrzymało te 250 lat temu. Teraz już jest specjalnie pielęgnowane. Ruiny kościołów też się uchowały. Jest tu również centrum turystyczne, pełno butików z pamiątkami i wyrobami lokalnymi, bardzo dużo ładnych restauracji i knajpek. Wszystko bardzo stylowe i klimatyczne. Inny świat.
Tu się powinno każdemu spodobać. Można tu sobie zorganizować kolejne wypady. Na wulkany, nad jezioro, nad Pacyfik, na wschodnia część kraju czy na północ w kierunku Meksyku. Można na miejscu przelecieć się helikopterem. I zwiedzać samo miasteczko. Nie jest jakoś duże ale ma pełno ciekawych miejsc. Ja tym razem postanowiłem ponownie uderzyć na wulkan Acatenango i Fuego. Bo ostatnio pogoda się kompletnie nie udała i byłem mocno zawiedziony. Ale dopiero dojechałem. Znalazłem jakieś tańsze lokum, trochę odpocząłem i wyszedłem zobaczyć co tam dzisiaj się dzieje, bo w końcu Wigilia. Koło kościoła przy parku centralnym jakaś parada przebierańców skierowała się pod łuk. Ja sobie wspominałem znane mi miejsca. W nocy zaczęli puszczać fajerwerki z różnych miejsc i takie taśmy z ogniami na ziemi. Taka tradycja tutaj. Później widziałem takie same w specjalnym okazyjnym muzeum, gdzie były szopki i tam pokazane było, że już za dawnych czasów też tak obchodzili. Wróciłem do mojej celi i poszedłem spać. Mocno byłem zmęczony i dalej trochę jet lag albo bardziej po sobocie jeszcze. Ale ten hotel to prawdziwa cela, chyba tu kiedyś mnisi mieszkali. Dodatkowo zimno się zrobiło. Nie wyspałem się dobrze. Na następny dzień zmienię lokum.
Inny hotel, od razu lepsze, cieplejsze miejsce. I nawet recepcja z panią jest. Normalna łazienka i taras z fajnym widoczkiem. Zostawiłem rzeczy i poszedłem coś zjeść, odwiedziłem też mercado czyli targ. Te mercada są tu bardzo urokliwe w Gwatemali. Oprócz kolorowych warzyw i owoców uwagę przykuwają panie ubrane w stroje ludowe, a tu mają najładniejsze stroje w całej centro Ameryce. Targ dosyć spory tworzy taki labirynt małych wąskich przejść. Tu warzywa, tam sekcja ubrań jakieś sklepiki, mięso, ryby. Panie robią placki kukurydziane, te placki dodaje się do wszystkiego potem.
Czasu było jeszcze trochę więc zahaczyłem o muzeum szopek. Ciekawe miejsce, bo oprócz takich małych, były tam takie duże konstrukcje kunsztownie zrobione. Niektóre pokazywały miasto z dawnych czasów, inne klimaty bliższe Jezusow. W ostatnim pomieszczeniu trwały przygotowania w konstrukcji kolejnych elementów szopek. Fajne. Na wejściu i wyjściu wysypane sianko. Te sianko później widziałem jeszcze przed innymi świętymi miejscami.
Tu ciekawostka. Na obrazku po prawej pan targa na plecach konstrukcję, to fajerwerki. W miasteczku wcześniej widziałem auto tym obklejone. Postęp.
Obok tego muzeum było inne. W sumie dwa w jednym, bo w Royal Palacio de los Capitanes Generales było MUNAG czyli galeria sztuki Gwatemali. Ogromny ładny budynek. Wcześniej myślałem, że to budynek rządowy i zamknięty dla ludu, a tu muzeum i wstęp za darmo. A bardzo warto tam wejść i zobaczyć sztukę i historię tego kraju. Przekrój od nowej sztuki do coraz starszej, aż w końcu dociera się do ery kolonialnej i ostatecznie do figur starożytnych kosmitów. A nie, przepraszam, Majów oczywiście 🙂
Ten obraz z ukrzyżowanymi mnichami utkwił mi w głowie na dłużej. Taką prawde namalowali zwyciezcy a prawda była troche mniej wyrazista. Zawsze tak jest. Kolejna okrągła rocznica, lubie sobie sprawdzać co działo sie w okrąglych okresach czasu. I mamy początek roku 1524, od Corteza grabiącego własnie Aztekow w dzisiejszym Meksyku odłącza jego kolega Pedro de Alvarado. Bierze swoich 120 żołnierzy i 400 indian z trzech różnych plemion i idzie w rejon dzisiejszej Gwatemali. Na podbój Majów czy już raczej pozostałosci po dawnej świetnosci. Stoczył bitwe pod Quetzaltenango z ludem Kiczi w sile 8000. Bitwe wygrał, musieli się Kiczi wystraszyc koni i arkebuzów no i białych brodaczy. Ale paradoksalnie dzieki temu przeżyli i do dziś są bardzo liczna grupa. Bo Alvardo szedł dalej aż został pokonany w dzisiejszym Salwadorze kilka miesięcy pózniej. Ale przeżył, raniony tylko w udo. Dalej czyscił tereny okoliczne i odnosił zwyciestwa z ciagłym bólem nogi, może było mu lżej robić wtedy te czystki. Tam już dzis nie ma za wielu indian. Ostali sie tylko w Gwatemali. Oczywiscie jest wiele szarości pomiedzy tym wszystkim ale fakt taki został że przez chciwość i wole wpływów kolonialnych zniszczyli uwczesni kolonizatorzy wiele kultur pod pretekstem nawracania na jedynego prawdziwego. A obraz ładny duży, musiał działać dobrze na wyobrażenia panów. Taka historia, czas już odległy.
Czas zleciał, zaczęło się robić już złoto, więc udałem się do hostelu Tropicana aby dowiedzieć się jak z wyjściem na wulkan jutro albo w pojutrze. U nich, albo jutro się rozglądnę po innych agencjach. Pogodę tym razem śledzę w górach. A tam się zmienia ciągle. Przy okazji skoczę na dach na drinka. Są tanie jak to w hostelu ale z dachu jest bardzo fajny widok na potężnego Agua i trochę w oddali Fuego z Acatenango, który co jakiś czas puszcza dymka. Na miejscu się dowiedziałem, że pierwsze wolne miejsca mają dopiero w styczniu. Nie mam tyle czasu. No nic, poszukam jutro w innych miejscach ale trochę mnie załamało, bo może jest na święta obstawione wszędzie, ale agencji tu sporo. Jednak mam szczęście, bo jedno miejsce jeszcze jest na jutro tylko. Pogoda pokazuje raz lepiej na jutro raz na pojutrze ale nie będę już kombinował. Cena spora u nich. Ostanio płaciłem coś ponad 30€, tu jest po 60. Hmm ale pokazał, że śpi się w drewnianych domkach. Ooo to już duży plus. Wcześniej był taki duży namiot. Zimny. Teraz i tak lepiej jestem przygotowany. Oki, więc jutro z rana w Tropicana. To teraz się wyluzować i zastanowić co z sylwestrem i planem B, jeśli by Kamil jednak nie dotarł. Gadka z barmanami hostelowymi i już zaznaczałem na mapce potencjalne dobre miejsca, choć wiem, że to co ja szukam to będzie tu trudno. Ale na Sylwestra to tu powinno zjechać się też dużo miejscowych. Bo tak, to tu głównie turyści i pod nich wszystko jest robione. Nie jest źle, bo później odwiedziłem parę miejsc. Takie 30% tego co w stolicy 🙂 W jednym był Aldo. Ale się zdziwił kiedy mnie zobaczył. Nie wiem, myślał, że sobie nie poradzę? Że mnie w stolicy już przerobili na organy? Jeszcze wyjaśniliśmy sobie sprawy i koniec. Potem zgadałem się ze starszym gościem z Kanady (okaże się, że jeszcze wiele osób z tego kraju spotkam później). Poopowiadał mi o swoim zajęciu, handluje Muscle carami, bardzo ładne autka. Tu się relaksuje, często wraca. Zna tu ludzi dobrze. Pokazuje mi jakąś młodą pannę lokalną. Mówi: tu jest życie, tu można czerpać, chwytać chwile. I tak, przyznaję mu rację, sam też dobrze znam ten świat. Barman, wielki Afroamerykanin rozbawia nas ciągle wachlarzami. Jest tu bardzo pozytywna atmosfera. Wszyscy wydaja się bardzo bliscy dla siebie. Tak mi się fajnie rozmawiało, że zdążyłem dosyć sporo wypić, a jutro trzeba rano wstać, a dziś jeszcze przygotować rzeczy, których będę potrzebował. Śpiwór, materac, lampkę, ubrania. Mam nadzieję, że to alko nie będzie męczyć jutro.
5. Acatenango i Fuego.
Wstałem po niecałych 6 godzinach spania. Może 5. Czuję się dobrze. Podekscytowany szybko biegnę na taras – niebo jest ładne, czyste z rana. Widzicie na zdjęciu po prawej powyżej. Musi się tym razem udać. Zabrałem co potrzebuję i wychodzę. Zjem może coś na szybko w hostelu. Na miejscu jestem punktualnie, widzę że grupa się już gromadzi. Idę zapytać na kuchni czy mogę kupić sobie śniadanie i pierwsze miłe zaskoczenie, bo śniadanie jest zorganizowane w cenie. To kolejna różnica między tańszymi biurami. Póki co piję drugą kawę, zanim ogarną to jedzenie. Przy śniadaniu była okazja pogadać z kilkoma uczestnikami. Ludzie z Australii i z Norwegii w tym wypadku. Ale jest tu przekrój całego świata. Ja już opowiadam im jako weteran, bo się zaraz przyznałem, że to drugie moje podejście. Po śniadaniu każdy dobiera sobie dodatkowe rzeczy. Można zaopatrzyć się we wszystko co potrzeba. Kurtki, czapki, rękawiczki, plecaki spodnie jakieś. Wybór duży i wszystko nowe i czyste. Kolejny plus. Jednak cena gra swoje. Po taniości to przyszedł gość pod busa z workiem ubrań jakichś poszarpanych i brudnych, także nie chciałem wtedy nic brać. Za wypożyczenie płaci się dodatkowo kaucję i drobne pieniądze. Dostajemy też pożywienie na drogę plus 4 litry wody. Jedzenie mięsne lub wege. Tradycyjnie Niemcy – całość wege. Ostatnio było tak samo ale tym razem przynajmniej nikt się z nich nie śmieje, bo ostatnio była taka wesoła ekipa z USA. Litr wody musimy zarezerwować na przygotowanie posiłków i kawy, herbaty w obozie na górze. Wszyscy gotowi, jedziemy. 25 km drogi busem. Droga prowadzi do podstawy góry na wysokość 2500m także do obozu tylko będzie 1100 m przewyższenia. Niby mało ale wulkan to stożek, a oni tu nie mają litości i 3/4 trasy dosyć ostro ciągle w górę. Przed obozem już lżej. Ale teraz na dole jeszcze objaśnienia przewodników na modelu obok. Kilka informacji, wynajęcie kijków i ja już się rwę do przodu ale mnie cofnęli, bo to inna grupa wychodziła, my się musimy trzymać razem. Tu też już rozpościera się ładny widok. Podczas podziwiania krajobrazów zadzwonił Kamil. Ma szczęście, bo zaraz zniknie mi sieć. Mówi, że się udało. Ma porządną wizę wklejoną do paszportu na 10 lat. Na styk. Bo rano pojechał do ambasady, a popołudniu miał lot. Lot zdążył odwołać, żeby odzyskać trochę kasy i pośrednik już mógł tylko dać nowa ofertę. Ale na szczęście udało się załatwić bezpośrednio w liniach wszystko.
A my ruszamy. Początek jest łagodny. Jest i znajome miejsce ze sklepikami, knajpka i miejsce na fotkę. To jedyne takie miejsce, później już nic nie ma. I zaczyna się ostre podejście takim wałem, porobione są wysokie stopnie dla wygody. Normalnie nie ma problemu ale u nas się takie szlaki trochę wydłuża, żeby co jakiś czas sobie odetchnąć. Tu ciągle jest do góry ale mamy co jakiś czas postoje. Ogólnie to nie ma tragedii ale moja forma nie jest najlepsza, kac wyciąga pot i jest tu spora wilgoć do tego. I im wyżej tym robi się chłodniej. Jak się idzie to nie problem, gorzej na postojach. Dosyć szybko zakładam kurtkę. A trasa piękna. Mocno egzotyczna. Inna roślinność w klimatycznej mgiełce. Szybko się zmienia wszystko. Wielkie liściaste drzewa z pnączami ustępują iglakom, pojawiają się zeschłe kikuty. To pozostałość po ostatniej erupcji Acatenago w 1972. Spaliło lasy, tu teraz odtwarzają pomału wszystko. Lubię w chodzeniu po górach te zmiany otoczenia.
Wyżej pojawiło się słońce dające nadzieję, bo wcześniej do samego obozu była mgła i tylko czasem coś przebijało. Dodatkowo fajnie, przyjemnie grzało. Po drodze zjedliśmy przygotowany posiłek. Placki pozawijane w roladki z mięsem i muffinek. Ok. Na szczęście zrobiło się trochę bardziej równo, czyli obóz blisko. Trasa prawie na początku rozdzieliła się względem tego, którędy wychodziłem ostatnio, to też na plus. Zawsze coś trochę innego. W końcu zrobiło się prawie całkiem jałowo i nawet jakieś skałki się pojawiły wśród wszechobecnego żużlu.
I w końcu obóz z widokiem na Fuego, który chował się i odsłaniał zza chmur. Ja trochę zdążyłem odzyskać sił i się już czułem lepiej. Szczególnie z takimi widokami.
Fuego ciągle sobie pyka jak z fajeczki, czasem mocniej, zwykle to pełno dymu. I ten dźwięk kiedy słychać jak wysysa lawę, która w szczątkach opada wokoło. Coś niesamowitego. A my sobie siedzimy wokół ogniska i jemy, odpoczywamy. Ja nie mam siły rozmawiać za bardzo. Jeszcze chwila drzemki i ustalenia kto chce iść na Fuego blisko, pod sam krater. Dla mnie sprawa oczywista, to jeden z głównych celów. Ja idę. Jest też spora grupa chętnych. Ale wraz ze zbliżaniem się nocy pojawia się coraz więcej chmur. Aż w końcu zaczyna kropić. Czekamy, może przejdzie. Ale nie wygląda to dobrze. Góry, pogoda zmienia się w momencie. Przestało, idziemy. Niby blisko w linii prostej, ze dwa kilometry. Ale trzeba zejść, a potem znów wejść. Po 400 m szlak prawie prosto pionowy na Fuego, z Acatenago tylko lekkimi skosami.
Tu na obrazku po prawej widać takie pęknięcia. To właśnie są scieżki. Wychodzi się aż na ten garb gdzie kończą się krzaki. Tam jak się uda to widok jest… musi być niesamowity. My idziemy z nadzieją. Niestety deszczu tylko więcej. Przewodnik pyta czy idziemy dalej czy zawracamy. Połowa kosztów zostanie zwrócona. Bo to płatne ekstra po 200 ptaków czyli ponad 20€. Tylko gość z Salwadoru ze swoją kobietą zrezygnowali już wcześniej. Reszta twardo idzie. Każdy liczy na nagłą zmianę pogody. Widzimy światła latarek ludzi schodzących już z Fuego. Cały sznur ludzi. Chyba nic nie widzieli. Tak to wygląda z naszej perspektywy.
Ale powolutku się zaczęło poprawiać. Deszcz się wypłakał i chmury przewiało. Tak jak i nas zmoczonych. Na dole w tej przełęczy zrozumiałem, że będzie ciężko. Teraz do góry 400 i potem znów na dól i do góry do obozu. Nie ma odwrotu. Tylko do góry. Ciągle mam w pamięci filmik jak dwa lata temu ekipa, dzień przed naszym wyjściem, pokazywała jakby te wszystkie ogniki leciały na ciebie. Całe niebo z ognia. Na pewno na YT tego dużo. Ale trzeba mieć sporo szczęścia. Musi się zgrać pogoda z kaprysami Fuego. Bo mocny wybuch jest raz na parę godzin. Tak to dym albo wyleci trochę bokiem. Mijamy kolejne ekipy, my już do góry. Ja czuję już mocne zmęczenie. Samo dojście do obozu to jest nic. Tu też by nie było tragedii ale ten kac wcześniejszy i jednak krótka przerwa z lekkim posiłkiem to za mało. Gdzieś doszliśmy. Jakieś nagie skały. Ja już i tak się nie ruszę. Chcę tu zostać, zamarznąć. Bo wieje chłodem ale jest lekko na plusie tylko jestem trochę przemoczony i nie jest przyjemne takie stanie. Szczytu nie widać, jest w chmurach. Słychać tylko erupcje i spadające odłamki. Coś gdzieś mignęło. Czekamy na kolejną erupcję, 15 min albo dłużej. Chmury ciągle się podnoszą. Może coś jednak. Jest kolejna, coś widać więcej. Widać jak staczają się te żarki z wnętrza ziemi blisko nas. Ale to nie to, bo szczytu dalej nie widać. Niestety, musi nam to wystarczyć. Nikt nie protestuje. Każdy już chce być w obozie. Zabrakło niewiele, może godzinę, nawet nie całą. Później, przy powrocie widziałem, że chmury się przerzedziły. Nie da się mieć wszystkiego. Zostawię to wam. Może ktoś będzie miał więcej szczęścia.
No ale teraz trzeba się wrócić. Na dół jeszcze jakoś szło. Dostałem też lampkę, bo ta moja to jakaś żenada. Niby razi mocno po oczach ale po ziemi to udaje. Pewnie dla kotów była przeznaczona. Ale ponowne wyjście to masakra. Z każdym metrem gorzej. Zostałem na końcu z przewodnikiem. Wiernie towarzyszył. Przerwy już robię chyba co 50 m. Jeszcze to rzadkie powietrze teraz bardziej czułem. Każdy stopień z wysiłkiem i odpoczynkiem. Już blisko, już widać obóz, światła. Ale na górze, jeszcze zygzak. Ostatnia prosta i ognisko. Tak zmęczony nie byłem jeszcze nigdy. Wypiłem kakao, zacząłem coś tam jeść i nie zjadłem nawet połowy. Nie miałem siły. Idę spać. I nie wstanę. Na Acatenango z rana też nie wyjdę. Będę tylko spał.
6. Wschód Świata.
Ale jednak się przebudziłem wcześniej. W tym całym ubraniu w jakim się położyłem, tylko mokre bawełniane rękawiczki ściągnąłem. Bo w tych barakach też nie za ciepło ale i tak dużo lepiej. I śpiwory czyste także nawet swojego nie wyciągnąłem. Już się dziewczyny obok zaczęły zbierać. Po 4:00 wyjście. Idę na zewnątrz się rozejrzeć. Niebo czyste. Ani jednej chmurki. Szkoda, że w porę. No ale może chociaż ten wschód sobie obejrzę jednak. Mniej mnie to ciekawiło, bo wschody są codzienne. Ale się dobrze wyspałem jednak i też zbieram rzeczy. Jest pełnia, do tego wszystko pięknie oświetla tak, że lampki mi nie trzeba nawet. Do góry tylko ponad 300 m, szczyt na 3976 m. Widoki już z obozu ładne mocno. I poznaję od razu co widzę. Jezioro Atitlan wraz z wulkanami obok. Jeden z wulkanów nosi podobną nazwę. Samo jezioro to pozostałość po ogromnym kraterze. Byłem już tam wcześniej, to jest też punkt obowiązkowy do zobaczenia.
Tak to wygląda tam, a tak wygląda to z góry.
Jezioro jest zasnute mgłą. Tam pewnie też czekają na wschód. A my powoli, wężykiem wspinamy się. Prawie wszyscy idą na górę. I wtedy, niedaleko od obozu huk. Kolejna erupcja. Tym razem jedna z tych większych. Widzę ogromny rozbryzg, taką koronę z ognia na wszystkie strony. Telefonem udało mi się już złapać to co znacie, to co było zdjęciem miesiąca. Dla mnie życia. Nawet nie wiedziałem, że uda się tak złapać ujęcie. Bo jest noc ale aparat dobrze zbiera fotony.
Zdjęcie z ręki więc lekko rozmazało ale i tak brakuje słów, żeby opisać te wrażenia. I od razu myśl, gdybym tam był blisko wtedy. Widać tam poniżej światełka. To jakaś mała ekipa postanowiła rano się tam wybrać, już schodzili. Ale i tak musieli mieć super widok.
My tymczasem idziemy dalej, bo już świt blisko. Żużel i skały, do tego świeci księżyc w pełni. Jest jak na innej planecie czasami, jeśli się nie rozglądać wokoło w daleki horyzont. Dosyć szybko docieramy na szczyt. Tam jest krater w którym ktoś rozłożył namiot i już spora grupka ludzi wokoło. To co z tego szczytu zobaczyłem przerosło moje oczekiwania kilkukrotnie. Wschód codzienny ale w miejscu niecodziennym. Świat się budzi. Wszystko idealnie. Po co nawet pisać. Tu wystarczy oglądać.
Całe to miejsce magiczne, unikatowe. Kraina wulkanów. Zmiany kolorów podczas powolnego cyklu rozpoczęcia kolejnego dnia. Jak wszystko się ozłaca, te stożki wokoło. Pomiędzy nimi dywany chmur. A z tyłu cień, najpierw jednego potem obu wulkanów. Fuego od czasu do czasu robiący dodatkowy spektakl. Do tego ksieżyc w pełni, w opozycji, równocześnie zachodzący. Dla takich chwil się żyje. Naprawdę.
Pięknie też widać całą powierzchnie na dole. Tego te zdjęcia nie oddadzą. A ja znam te okolice już dosyć dobrze, to tym przyjemniej się ten spektakl ogląda. Tu każdy powinien taką pielgrzymkę odbyć. Każdy kto kocha góry, naturę. To nie jest nieosiągalne, wręcz przeciwnie. Wystarczy postawić sobie cel. Polecam bardzo, bardzo mocno. Ale po pierwszym razie zszedłem jeszcze przed wschodem taki byłem wściekły, bo było pełno chmur i zimniej. Teraz wszystko się zgrało. Zostawiłem też tam kamyczka skromnego. Chyba za skromny to tam zostanie już. Czeka na was. Nie wiem. Ale Gwatemala na pewno. Ma bardzo dużo ten kraj do zaoferowania. Ja tu tylko pokazuję jakiś ułamek, bo musiałbym połączyć z wcześniejszym wyjazdem co i tak tu trochę robię. Ja bym mógł już tam znów wracać, bo dalej tam za jeziorem nie byłem, a Kamil już leci, więc planu B nie zrealizuję. W nowym roku uderzamy w kierunku przeciwnym. Nikaragua. Aż pisząc to teraz, ponad miesiąc już minął, sam się rozmarzyłem. Wracamy na ziemię. Do obozu.
I na dół. Dobra ekipa, choć nie miałem jakoś wiele okazji pogadać z ludźmi, wcześniej więcej czasu przy ognisku w obozie, bo wypad na Fuego całkiem odpadł. Ale i tak pogadałem chwilkę z Niemkami, zdecydowanie najliczniejsza reprezentacja wśród turystów spotykanych na wyprawach. Z Salwadoru, Holandii, USA, Francji został kontakt z sympatyczną Chinką, która chwilowo mieszka w Kalifornii. I przewodnicy bardzo w porządku. Mówię im, że na dół potrzebuję konia, bo nie mam siły, a oni na poważnie będą tego konia zamawiać ale zaraz prostuję, że to tylko bromas czyli żarty. Tak ich to rozbawiło, że do samego końca już mnie zapamiętali. Ale widzieli co wczoraj ze mną było.
Droga na dól to już luzik. Szybko, łatwo. Można już pogadać, wymienić się wrażeniami, planami. Kto gdzie był i gdzie będzie. Po drodze mijamy masę ludzi. Niekończący się potok. Kiedy myśmy szli chyba było mniej. Teraz po świętach puściła tama. Na dole kolejna miła niespodzianka. Ci co odważyli się wyjść na Fuego zostali wyróżnieni jako bohaterowie. Bardzo miłe. Oj zapamiętam Cię Fuego na zawsze.
Teraz marzę tylko o prysznicu i trzeba inny hotel, bo tamten nie miał już więcej wolnych miejsc. Szkoda, bo był bardzo przyjemny. Ale tylko jedna noc. Jutro już Kamil dotrze do stolicy rano i się spotkamy koło południa gdzieś. W hotelu czy raczej domku miałem jeszcze obiecane skorzystanie z prysznica ale już tylko biorę plecak i idę w nowe miejsce. Bardzo blisko parku w centrum. Z dachu tu jeszcze ładniejszy widok. Antigua jest równomiernie niska. Maks jedno piętro ponad parter. Tylko kościoły wystają wyżej i kilka budynków publicznych maja jeszcze drugie piętro. Nie ma sensu ze względu na trzęsienia ziemi albo taki nakaz architektoniczny jest.
Taki byłem wymęczony, że tylko wziąłem prysznic, zjadłem sałatkę i jeszcze w dzień szybko zasnąłem.
7. Powrót do stolicy
Rano wstałem dobrze wyspany, kolejny dzień z piękną pogodą. Tu codziennie tak. Naszym latem podobno więcej deszczu ale teraz zima więc tu lato. Zjadłem śniadanko i już Kamil dzwoni i pyta kiedy będę, bo on już na lotnisku. Musi poczekać chwilkę, bo jeszcze muszę dojechać ale najpierw wyjechać. Pomogłem starszemu panu wynieść drabinkę na dach. Chyba współwłaściciel, bo hotelik rodzinny się wydaje. Śniadanie chyba jego żona robiła. Udałem się w kierunku możliwych odjazdów moich ulubionych busików. Znalazłem bez problemu. Miasto ma bardzo prosty, łatwy układ. Ulice na krzyż, a busy krążą w jednym kierunku za targ i wracają druga stroną miasta. Na mercado wystarczyło dopytać gdzie dokładnie i opuścić to piękne miejsce. Tym razem krótko tu, bo większość czasu przeznaczyłem na to wyjście w góry. Jeszcze tu wrócę ale tylko po pamiątki. A w dalszej przyszłości? Kto wie. Bardzo bym chciał. Jest to na pewno najładniejsze ze wszystkich miast w takim starym stylu kolonialnym, jakie widziałem w centro ameryce, tyle że w Meksyku widziałem tylko Jukatan, a w pozostałej części kraju może są też ładniejsze jeszcze. Czyste świeże powietrze, pełno kwiatów, kolorowo, klimatycznie, ładne kościoły i ruiny. I te wulkany. Szczególnie Agua. I kuchnia, tu można zjeść tradycyjną kuchnię gwatemalska i światową też. Gwatemalskie to głównie takie zupy gulaszowe, o specyficznym bardzo smaku.
Jest też pełno handlujących Indianek w butikach ale głownie na ulicach i w parku. W parku jest też fontanna gdzie woda leci pełna piersią. Dosłownie piersią.
Nawet piersiami jeśli zsumować. Jeszcze w okolicy jest wzgórze z Krzyżem, gdzie widać panoramę miasta i oczywiście imprezownie na noc. Komplet.
Ale ja już wracam do stolicy. Już za mną są zielone góry i doliny i znów wkraczam w miasto grzechu i gonitwy. Znów do tego hałasu. Kamil dopytuje gdzie jestem i czy miejsce, które znalazłem to na pewno tam gdzie pokazałem, bo już zamawia Ubera tam. Ja już w Mixco, zaraz będę jechał koło Miraflores i wysiądę na Trebol tam Uber na miejsce. Tym razem znalazłem jakieś fajne mieszkanie, na zdjęciach wygląda bardzo dobrze, nowocześnie. Loft. Zobaczymy na miejscu ile procent z tego się sprawdzi. Podjeżdżam pod nowoczesny wieżowiec Narana. Z zewnątrz się prezentuje dobrze. Jest i Kamil w holu. Uścisk i przywitanie serdeczne. Bardzo się ciesze, że się udało, bo z nim mi się podróżuje najlepiej. Już razem trochę przeżyliśmy. On mnie w to podróżowanie wciągnął i pokazał. A zaczęło się tak niepozornie. Na ognisku polonijnym we Frankfurcie. Ja wtedy podróżowałem ale wirtualnie po kosmosie w grze tylko. Gra bardzo imersyjna symulowała całą naszą galaktykę, w VR goglach kosmos i pokład statku wyglądał jeszcze prawdziwiej. Ale wiadomo, że to tylko imitacja. Zaprosiłem go, żeby tą technologię pokazać, która mnie bardzo fascynowała, a on pokazał swój wypad do Indonezji na Bali. Oglądam obrazki, ładnie. Palmy, piękne plaże, marzenie. Ale ja to nigdy nie wyrwę się poza ten świat, zaspokajam się wirtualem. Ale dlaczego nie? Proponuje mi wtedy wypad do Azji. Wietnam. Miałem tylko pojęcie wtedy, że to bardzo daleko, że bym tam zginął pierwszego dnia, że mnie okradną, zabiją i zjedzą. Ale ciekawość wygrywa. Myślę dobrze, on już trochę zna temat więc dlaczego nie spełnić marzenia. Zobaczyć tą egzotykę z prospektu. I się zaczęło. Spodobał mi się styl podróży. Plan na maksymalnie 2, 3 dni do przodu, czasem z dnia na dzień. On też ogarniał dobrze miejsca, potem i ja dodałem kilka. Ale miejsca to nie wszystko, jeszcze są zawsze jacyś ludzie po drodze. I sposoby przemieszania. Ale Azję musiałbym opisać w innym miejscu. Bardzo mi pozmieniała ta pierwsza wyprawa w głowie. Już gry tak nie cieszyły, choć dalej z moją ekipą przemierzaliśmy Drogę Mleczną zjadając lata świetlne. Ale praca dawała za mało pieniędzy na takie wyjazdy. Zacząłem się tam wykłócać o wypłatę ale ściana odbijała tylko echo, więc po chwilach upokorzenia i nawet załamania, skończyłem długoletnią współpracę. Był czas, żeby się wybrać na dłużej. Ja zaplanowałem 3 miesiące. Miejsce, tym razem Ameryka łacińska. Cancun na początek i na południe ile się da. I utknęliśmy w Gwatemali na półtora miesiąca, praktycznie tam żyjąc. Tak tam było dobrze. To była przygoda. A ja chciałem tylko zjeść kiełbaskę na ognisku, wypić trochę alko i poznać kogoś. Uważajcie na ogniska 🙂
Znów trochę się rozpisałem. A Kamil po locie zmęczony czeka. Załatwiam drobne nieporozumienie w recepcji, zapłata i idziemy. Budynek i mieszkanie super dobre. Dokładnie jak na zdjęciu. W środku wszystko co potrzeba, dla mnie najważniejsze, że jest pralka i suszarka plus komplet płynów. Kamil opowiada historię z wizą i pyta co dalej? Co z sylwestrem? Zostajemy tu w mieście? Nie za bardzo. Bez Aldo może być ciężko. Dziś już dużo nie wymyślimy. Zjedliśmy w restauracyjce obok, posiedzieliśmy jeszcze trochę i spanie. Jutro się coś wymyśli.
8. Plany na Nowy Rok.
Rano po wstaniu i zebraniu się postanawiamy obejrzeć ten blok nowoczesny w którym mieszkamy ale odrazu na początek smieszna sytuacja bo zamiast na samą góre wysiadamy gdzieś w połowie. Tam też jakiś taras ma być, sale konferencyjne itp. Kamil wszedł drzwi sie zamknęły i odcięło go odemnie, ja zostałem na korytarzu. Karta nie działa, drzwi już nie da sie otworzyć 🙂 Na szczęscie ochrona widocznie nas oglądała i nie zdążyem sam załatwić pomocy bo sie zjawili i uwolnili kompana 🙂 Taras zobaczymy więc później. Teraz idziemy zjeść sniadanie. Ulice dalej była spora restauracja w której wieczorami musi sie sporo dziac. Wymyslismy żeby sie tu najeść na cały dzień. Wziąłem mega sycącego burgera Trumpa. Ceny jak u nas przed wojna więc troche drogo jak na warunki tu ale za to bardzo pysznie i miło. Pan kelner cały czas obserwował czy filiżanka z kawa nie jest już pusta żeby ja ciągle zapełniać. Pozostało to już naszym stałym miejscem sniadaniowym.
Wrócilismy do Naramy i wyjechalismy na sama góre poogladać widok miasta. Lotnisko zaraz obok, ruch tam niezbyt duży, ląduja glównie małe awionetki. Dalej za lotniskiem ciągnie sie dalej miasto i okoliczne góry. Po drugiej stronie widok na te lepsze dzielnice stolicy. Nowoczesniejsze, zona 14 i 10. Ale tu widać dokladnie jak wygląda wolność deweloperska. Totalny misz masz. Nowe wieżowce kolo jakis hal blaszanych, parkingów prowzorycznych. Okna z domow czesto mają widok na okna lub sciany sąsiednich, wśród tego małe wille wlepione. Ale szybko tu sie wszystko zmienia, zdjęcia na street viev Googla z 2016 roku pokazują że tu wtedy były tylko te hale i jakieś nieużytki. Tu i tak żyje sie tymczasowościa. Mocniejsze trzesienie ziemi lub pobliskie wulkany mogą zmienić wszystko w jednej chwili.
Idziemy się przejść do dziesiątki, jest niedaleko a przy okazji zwiedzimy trochę miasta z ziemi. Kamil pamięta firmę autokarowa która nas zawiezie po nowym roku do Nikaragui. jedno z biur mają własnie tam. Postanawiamy nie lecieć bo taniej a samolot i tak ma przesiadke w Salwadorze. Dodatkowy pieniądz sie przyda na inne wygody. A ja sam osobiscie lubie taką podróż. Idziemy wzdłóż reprezentatywnej aleii Avenida de Americanas. Pomiedzy ruchliwymi ulicami jest pas zieleni a tam co jakiś czas place z pomnikami poświecone różnym krajom latino ameryki, głownie tej centralnej części. Scieżka dla rowerów lub biegania ale prawie nikt nie biega, rowerów zero. Za to pod drzewami co jakiś czas ktoś sobie wypoczywa. Po drodze sporo dekoracji świątecznych. Zawsze dla mnie smiesznie kontrastujacych z klimatem tu panującym. Człowiek przyzwyczajony ze jak jest mikołaj musi być zimno a najlepiej jak jest snieg.
Aleja konczyła sie dużym placem z obeliskiem i ogromną choinka. Tam zagadał do nas młodzian z dużą butlą piwa, poczestował i pogadalismy troche. Ostrzegł mnie żebym uważał z moim telefonem kiedy robie zdjęcia bo mogę stracić. Ok ale ja mu mówie że znam już trochę to miejsce i czuje sie tu swobodnie. Jeszcze mnie przykrość nie spotkała. Zresztą jest dzień. Chłopak stracił prace pare dni temu i tak przy piwie rozmyśla co dalej. Troche poopowiadaliśmy naszych histori i oczywiscie chiał się przyłaczyc do jakiś wspólnych imprez. Ale nie tym razem amigo, my idziemy dalej, musimy załatwic ten bilet i pomyślec co z tym sylwestrem. Miasto jest martwe, trzeba bedzie jechac do Antigua. Wszscy z tąd gdzieś wyjeżdzaja. Przygladam sie jeszcze choince, na szczycie jest głowa koguta. Logo bardzo popularnego tu piwa Gallo. Sponsor.
Wchodzimy pomiedzy szklane wieżowce, próbujemy sobie przypomnieć skąd wyjeżdzą te autokary ostatecznie i tak sprawdzamy w google gdzie jest biuro. Okazuje sie nim skromny budyneczek wcisniety gdzieś pomiedzy dużymi. Dogadujemy szczegóły. Dostajemy na whats app kontakt i aplikacje która trzeba wypełnic przed przekroczeniem granicy. Deklaracja wjazdu do Nikaragui. Pełno tam śmiesznych pytań o zawód jaki sie wykonuje i nie wiem czy tłumacz tak przemienił czy tak jest. Np jest Pustelnik, Rolnik trzciny, pszczelaż, poeta, model pełno róznych form artystów, ministrów, vice prezydent, telgrafista, kapelusznik. No masa do wyboru. Cała aplikacja nie taka łatwa do wypełnienia na szczescie kontakt nas poinformował że część pytań możemy zignorować.
Chwilke jeszcze się pokręciliśmy i poszliśmy do knajpki która już miałem obczajona. Kilka tanich drinkow i relaks. Po ulicach jeżdża różnorakie pojazdy. Najwiecej pick up. Starych nowych. Często całe rodzinki siedza z tył. Sporo tu też klasyków jeździ. Przemykaja czasem grupy indian z targów albo tych biedniejszych y żebrów. Ale wiekszość to normalnych zabieganych ludzi pracy w stolicy.
W miedzyczasie dzwoni koleżanka Sisi. Przeżywa że w miescie imprezy zamknięte na sylwestra i marzy jej się ocean. Ma kolege który nas tam zawiezie i tam razem spędzimy ten czas. Dlaczego nie? Plan wydaje sie dobry. Wracamy na mieszkanie i tam już szukam jakiś wolnych miejsc. Monterico, znane, popularne miejsce przy Pacyfiku. Oczywiscie już tanich opcji nie ma, ostatecznie biore cały domek z basenem. Zobaczymy na miescu jak to wygląda. Z Sisi ugaduje sie na wieczór jeszcze. Jutro z rana trzeba wyjechac bo normalnie to 3 godziny trzeba jechać ale w takim czasie to trzeba doliczyc trochę czasu. Wieczorem Kmil nie che jechać bo po co bedzie mi się wtrącał ale proszę go bo mój hiszpański za słaby jest. I dobrze że pojechał bo na miejscu pierwszy poważny zgrzyt, kolega Sisi nie może jechać. Nie mamy transportu. Można jechać busami jakimiś ale wtedy to chyba cały dzień by był potrzebny. Ja znam Monterico i wiem że do samego wybrzeża łatwo dojechać ale tam trzeba jeszcze spory kawałek wzdłuż wybrzeża albo alternatywnie inną droga ale promem przez rzeke. A na miejscu auto sie przyda. Zostaje wypożyczalnia. Tanie opcje wyprzedane, sylwester. Nie ma odwrotu, opcji. Po to sie pracuje i wstaje co rano. Ale mam trochę strachu jak przejechać w tym kraju bez uszczerbku? Jak tu normalne są napaści na auta i inne dziwne akcje. Będzie przygoda. Rezerwacja zaakceptowana, punkt odbioru auta przy lotnisku, wygodnie. Wracamy, rano bardzo wczesnie trzeba wstac.
9. Sylwester nad Pacyfikiem.
Rano pobudka, jeszcze ciemno. Nikomu nie chce sie wstawać ale ja sie stresuje żeby odebrać auto na czas. Biorę podstawowe rzeczy do małego plecaka, zamawiamy Ubera i na lotnisko. Modle sie żeby karte mi zaakceptowało i depozyt i żeby sprawnie poszła operacja. Autko ładne, nowe co nie do końca mnie cieszy bo może być lepem. Wypożyczalnia znana firma, wszystko idzie płynnie. Ładnie po angielsku sie dogadujemy, kilka papierów do podpisania i standardowe wypełnienie szkód. Auto trzeba oddac zatankowane, standart. Jeszcze sugeruje że pojade do myjni, gość sie zdziwił ale potakuje szybko. I jedziemy, auto w automacie więc muszę szybko się przyzwyczajić do hamulca, pasażerowie maja obawy czy wycieczka nie zakończy sie do pierwszego zakrętu. Ale bez obaw, szybko sie oswajm. Rano mały ruch. Okazuje że po mieście jeżdzi sie całkiem fajnie. Są duże arterie wielopasmowe. Czasem trzeba zjechać. Jedziemy jeszcze do mieszkania Sisi bo chce się przebrać i wziaśc też swoje rzeczy. Tu już gorsza dzielnica, rano mało ludzi sie kręci my za ciemnymi szybami. Lepiej żeby bladych twarzy nie widzieli. Sisi wraca i jedziemy. W kierunku wody. Dziś z rana niebo szare ale to sie szybko zmieni. Tam jest inny świat. Gwatemala jest bardzo zróżnicowana.
Szybko chce sie wydostać z miaasta przed korkami i ruchem, omijamy znane miejsca gdzie dwa lata wczesniej spedziliśmy dużo czasu i już autostrada na pacyfik. Ale w pewnym momencie pomyliłem droge i zjechałem do pobliskiego miasta. Nawigacja pokazuje jak wrócic. Ok, na mapie wygląda prosto w rzeczywistosci zagłebiamy sie w coraz węższe i bardziej ponure rejony. W końcu pomiedzy jakimis budyneczkami jak garaże droga sie kończy, zablokowana betonowymi słupami. Ktoś sie snuje posród zaśmieconej ulicy. Szybka zawrotka i szukanie alternatywy, kolejne wąskie ulice i już widać autostrade wyżej. Na krzyżówce policja, troche aut stoi. Parawan. Znależli kogoś martwego. Nie chce wiedzieć co tu się stało. Jedziemy z tąd byle szybko. Dalej już na szczęście droga szła sprawnie. Miasto sie skończylo, pogoda sie naprawiła. Jedzie się ciągle w dól wsród gór i wulkanów później pól trzciny cukrowej. Leci muzyka, Sisi spiewa, opowiada i pije mase piwa 🙂 Kamil sie smieje że nie nadąża za nią. Rozrywkowa dziwewczyna. Wiekszość ludzi których tu poznałem tak żyje ciesząc sie tymi chwilami którzych stwarza sie najwiecej jak to możliwe. Wysiadamy coś zjeśc i pobrać kolejne piwka. Klimat odrazu inny. Upał, niebieskie niebo. Idealnie. Zjeżdzamy z autostrady teraz jeszcze z 40 km wzdłóż wybrzeża małą droga. Pojawiają sie domki kryte sucha trawa wsród palm i innych drzew. Bardzo klimatyczne, odrazu skojarzenia latem gdzieś nad morzem. A tu sylwester.
W końcu dojeżdżamu do Monterico. Przebijamy sie przez kilka uliczek w mini centrum i jedziemy jeszce dwa klimometry do naszego domku. Cięzko go znaleźć, droga piaskowa jakieś bramy ale inne nazwy, objeżdżam z drugiej strony mijając odbywajacy sie pogrzeb. W końcu wracamy i jedna z bram okazuje sie nasza. Formalnosci i rozgaszczamy sie. Warte to na pewno nie jest tej ceny ale za to cały obiekt nasz. Monterico. Woda, ocean, udało sie 🙂 🙂
10.MONTERRICO!!!
Domek prawie przy samym oceanie to szybko sie zebraliśmy żeby wyjść na plaże, wode. Ja oczywiscie kilka razy sie wracałem bo albo klapek albo portfela albo telefonu zapomnałem ale byłem już tak podekscytowany tą wodą. Buty bardzo konieczne bo piasek ciemny od wulkanów i mocno parzy szczególnie biale stopy. Uwielbiam pacyfik bo woda bardzo ciepła, długo jest płytko i są spore fale. Można sie przyjemnie pluskać. Wada to że woda bardzo słona to potem troche piecze ta sól jak sie schnie.
Idziemy plażą do miasteczka, jest kawałek spory. Tryeba coś zjeść i ja moge w końcu sie alkocholizować na spokojnie. Plaża duża i prawie pusta. Dopiero przy miasteczku troche więcej ludzi ale bez przesady. Mają na codzień okrągły rok to nie ma szaleństwa jak u nas. Idziemy sie zorientować jak przygotowania do nocy wyglądają. Udajemy się do Jhonnys Place czyli chyba najpopularniejszego miejsca tu. Jedzenie średnie ceny dosyć spore i trzeba dziś czekać długo ale czas zabija sie alko i pogawędka. Jest tu też hotel i baseny małe z tył z których każdy może korzystać oczywiscie ale zapełnione rodzinami lokalsów. Jesteśmy tu chyba jedynymi extranjeros. Sceny sie buduja na wieczór. Sisi już w drodze mówiła że chciałaby sie przejechać quadem. Ja tym nigdy nie jechałem jeszcze ale wydaje sie proste i stabilne. Bierzemy dwa, Kamil sam ja z Sisi ale daje jej kierować bo ją to bardziej ucieszy. Nasza maszyna okazuje się szybsza. Super frajda z tego jeżdżenia choć koleżanka już ma mocny szum w głowie i modle sie żeby ludzie grający w siatke szybko sie rozbiegali na boki. Pod koniec już brała takie wiraże i esy floresy że nie mogło sie skończyć inaczej jak wywrotka. Szybko wyciagam Sisi spod maszyny, patrze czy jej sie nic nie stało i próbuje postawic quada na koła. Przybiegli chłopaki z wypożyczalni i cos marudzą że piasek mógł sie dostać do środka. Dostali kilka ptaków na usmierzenie bólu. A my cali w czarnym piachu. I sie z siebie śmiejemy. Nie ma nudów z nią to pewne 🙂 Słońce robiło sie pomarańczowe, czas wracać. Nie wiem dlaczego zdecydowalismy sie wracać na nogach z powrotem. Pod koniec już bylo cieżko iść tym piachem. Za to na miejscu już można było w naszym lokum troche odpocząc i zrelaksować sie w basenie.
Na pare godzin przed godzina zero wracamy do Jhonnego. Plażą oczywiście. Ale teraz już przyjemnie w nocy. Niebo rozgwieżdżone, co jakiś czas mijamy grupki ludzi którzy przygotowuja sobie prywatne miejsca na ogniska, w hotelu ekipa emerytów gra w bingo. Z daleka już błyskaja swiatełka imprezy, nasz cel. Teraz już sporo ludzi jest. Część wchodzi do środka wielu pali ogniska na plaży i bawia sie w swoich gronach. My wchodzimy płacąc jakiś wstęp, tam wielka dmuchana butelka ulubinego napoju czyli Quezalteca alias cutos. Robie sobie z tym zdjecie i dostaje odrazu kubeł pełny napoju. Zanaleźliśmy miejsce i czekamy na nowy rok. Trochę jestem zawiedziony bo muzyka gra bardzo głośno. Ludzie co przyjechali głównie siedzą i ogladają koncert. Ja tu byłem dwa lata temu to normalnie w weekend jest inaczej. Nie ma może wystawnej imprezy z koncertem ale za to ludzie bawia sie jak w stolicy. Ale to nic, mz ya to korzystamy.
Ostanie odliczaniie, fajerwerki i zabawa sie dopiero zaczyna. Ja jeszcze skoczyłem po ukrytego szampana. Tu nie zanaja chyba tego zwyczaju bo nikt więcej nie pije tylko my. Obok inna scena i gra cała orkiersta dęta. Fajny klimacik plażowy. I tak powitaliśmy Nowy rok.
11. Powrót do miasta.
Na następny dzień nikomu nie chce sie wyjeżdżać. Przeciągamy czas jak sie da długo. Ale ruszyc trzeba w końcu bo dziś wszyscy wracją w jednej chwili to korki będa a auto musze oddać do 18:00. Jeszcze lunch w Jhonnym gdzie znów dluuugo czekamy na zamówienie. Na scenie grajki grają muzykę. Chilujemy.
Trzeba ruszać bo już czas czerwony. Bedzie cięzko sie wyrobić, chyba że nie będzie korków. A tu już na początku nie da się wyjechac. Uliczki wąskie, nie ma organizacji ruchu żadnego. Kto się wbije temu się uda. Stoimy i nie wiem dlaczego. Chyba komus auto wysiadło i nie da się ominąc bo z przeciwka też sznur. W końcu odbijam na jakies gruntowe piaszczyste odnogi i objeżdżam chociaż część. Poźniej jeszcze będzie kilka korków ale zauważam że tu nie tworza sie przez jakieś wypadki. Po prostu ktoś jedzie, zatrzymuje sie żeby sobie kupić napoje z kiosku przy drodze i my wszyscy cierpliwie czekamy aż sie uwinie i kolejka jedzie dalej. Jaki kraj taki obyczaj. W końcu udaje się dojechać do autostrady i mam nadzieje teraz nadrobić czas. Kupujemy po kokosie od przydrożnych handlarzy bo pragnienie duże. Odrazu ruszam dalej. Po oprożnieniu Sisi wyrzuca skorupe za okno, ja w szoku bo tam czasem ktoś chodzi i tak nie wolno chyba? Ale po chwili i nasze kokosy wylatuja za okno.
Na początku nawet sie dało jechac szybko ale ruch im bliżej stolicy sie zagęszczał. A tu sie jeździ całkowicie inaczej niż u nas. Nie ma że lewy pas dla szybkich pojazdów, tu każdy jedzie gdzie mu wygodnie. Na poboczach coraz czesciej jakies grupki ludzi. Można sie napatrzeć na tą inność. W pick up czasem ludzie sobie śpią, mają materac na przyczepce, mijają nas te szalone autobusy, auta w różnym stopniu dewastacji. Policja na sygnale nie zwraca ni nic uwagi i nikt nie zwraca uwagi na nich, tak sobie swieca kolorowo. Zreszta pełno aut ma pomontowane kolorowe swiatełka to nie wiadomo kto jedzie. I motory, sporo motorow. Wyjeżdzaja z każdej strony tylko czujniki daja znać że coś sie zbliża. Na jednym motorze dziewczyna siedzi z tył i trzyma białego pieska. Auta nawet poboczem gruntowym jadą już pod koniec. I oczywiscie co jakiś czas korek. Już wiem że nie zdąże. Kamil próbuje sie skontaktować z wypożyczalnia żeby zameldować że nie damy rady, po któryms razie się udaje. Okazuje sie że auto można oddać do 20:00. Spadł mi kamień z serca bo nie chciałem jescze doby dłużej mieć auta i martwić sie czy przetrwa noc. Tu trzeba brać pod uwage wszelkie okolicznosci. Zyskany czas pozwolił na zjedzenie spokojnie ostaniej kolacji razem już przed sama stolica. Jeszcze zatankować gdzieś w miescie. Już ciemno po 19, kręce sie po tych ulicach, czasem lepszych czasem gorszych. Nawigacja nie ogarnia dobrze tego systemu, czasem trzeba złamać przepisy. Żeby tylko dojechać, rozglądam sie tylko po poboczach czy coś dziwnego sie nie dzieje. Na szczescie nie jesteśmy jeszcze w tych najgorszych dzielnicach jak 18 albo 3. Tam byśmy cali nie wyjechali. Tu mase ludzi ma broń a policja i wymiar sprawiedliwosci skorumpowany tylko mały procent spraw rozwiązuje wiec bezkarność wysoka. Ale czasem lepiej nie znać detali. Nam sie jak zwykle wszystko udaje. Auto na 20 min przed czasem oddane. Wracamy na mieszkanie ja sie jeszcze żegnam z Sisi i udaje sie spać. Jutro wyjazd do Nikaragua jak za dawnych czasów. Bez luksusów.
12. Wyjazd za granice.
Zbieramy sie z naszego loftu ale mamy czas bo odjazd dopiero o 14:00 a wymeldownie jest o 11:00. Tak satło w internecie a własciciel już pół godziny wczesniej pisze czy chcemy zostać kolejna dobe. Zjawia sie ochrona. Spokojnie nie wiedzielismy że o 10 należało wyjść. Zabieramy wszystko i idziemy do znanego biura. To będzie długa podróż. Ponad 30 godzin. Z spaniem pomiędzy. Bo granice w nocy zamknięte. Dziś dotrzemy tylko da sąsiedniego Salwadoru. Autokar porządny, nowoczesny, no w miare jak na warunki tu. Pniemy sie pod góre i oglądamy miasto z zbocza. Za chwile już znika. Już pędzimy ku granicy. Jedna pasażerka, starsza pani, zaczepia księży z meksyku daje im jakieś ulotki zagaduje. Już jest wesoło. Klima strasznie mocno daje chłodem i nie da sie tego jakoś zamknąć. Normalne. Zapomniałem że ostanio też był taki sam problem inna firmą. A na zewnatrz znów sie robi upalnie pewnie. Granica, pierwsza z 3. Lubie je przekraczać. Już tego w europie nie mamy prawie wcale. Najperw jedna brama wymeldowujaca nas z Gwatemali potem druga, wzjazd do Salwadoru. Ta granica dosyć łatwa. Ostanio nawet nie musieliśmy wysiadać, teraz wszystkim spoza centro ameryki kazali iść do okienek. Na zewnatrz już uderzenie gorąca, pani klepie placki i sprzedaje jedzenie na wynos. Wszystko robione pod prowizorycznym namiocikiem. Lubie te przejscia bo tu już ma sie kontakt z nowymi władzami, nowymi mundurami czy zwyklymi ludzmi. Zawsze ta niepewność co tam wypatrzą w paszporcie. Ale salwadorczycy nie robią problemów. Kamil już czeka w busie ja się zgadałem z kolegą też turystą z Norwegi który jedzie już od meksyku. Ja jako już weteran tu poradziłem mu co w Salwadorze może zobaczyć fajnego. Bo on zostaje chwile w tym kraju a my dalej jedziemy. Ale na razie ruszamy z granicy dalej do stolicy San Salvador. Kraj ten już bardziej biedny od Gwateamlii. Ostatnio jak byliśmy tu to władza wydała gangom wojne bo już przesadzały z terrorem mieszkanców i był stan wyjątkowy. Teraz siedzą w największym więzieniu świata. Kiszą sie tam i obmyślają zemste pewnie. Ale teraz jest spokojniej chyba. Ciekawy kraj bo używaja bitcoinów, są bankomaty i można dolary wyciągać z kont bit albo płacic karta z taka waluta. Turystyka wtedy jak byliśmy leżała. Wszystko na dziko ale daje to pewną swobode. Teraz nie bedzie okazji porównać bo tylko przejazdem.
Dojechaliśmy do kolejnej stolicy, część wysiada koło jakiegoś nowego centrum handlowego, w tym Norweg, my jedziemy dalej do centrum. Tam przewoźnicy mają swój hotel w jakiejś obskurnej części miasta. Kamil mówi że teraz 7 godzin będziemy czekać na poczekalni. Do rana. Kiepsko. Szybki wypad po jakieś napoje alko żeby usmierzyć oczekiwanie. Otworzyli nam sklep po znajomości kogoś z firmy. Sklepo bar z połączonym domem bo ktoś tam spał. Wszystko to dosyć biedne ale to co trzeba było. Wracamy na poczekalnie. Nie widzi mi sie czekać tu na sofie tyle godzin. Ale jest opcja wzięcia pokoju. 20 dol. Kiedyś kiedy budżet był bardziej wyliczony było by trudniej sie zdecydować teraz nie ma nad czym. Bierzemy. Wszedzie ciemno, ponuro. Pokój prosty. Żaluzje szklane jakiś wiatrak. Skojarzenie odrazu z celą w więzieniu. Ubikacja w srodku ale tak smiesznie zabudowana że scianki nie idą do sufitu tylko kończa sie na wysokosci czoła. Spoko, jedna noc sie wytrzyma. Nie takie warunki bywały już.
Noc przespana spokojnie na szczeście okres upalów zacznie sie dopiero za kilka miesięcy. Autokary już warczą. Jeszcze tylko kilka formalności i instalujemy sie w kolejnym atokarze, tym razem już prosto do Managua stolicy Nikaragui. Ale jeszcze czeka nas przejazd przez Honduras. Starsza pani z Kanady tym razem zaatakowała Kamila. Jakaś nawiedzona jest. Ruszamy, opuszczamy miasto zbieramy ludzi z pod centrum handlowego (tam mogliśmy i my przenocować okazyuje się) i jedziemy dalej. Wita nas wschód słońca i można dalej oglądać nature za oknem. Góry, lasy które z czasem sie przeżedzaja i klimat robi sie bardziej pustunny. Zbliżamu sie do La Union i widać wulkan Conchagua na którym wczesniej mieliśmy ciekawe przygody żeby sie dostać na szczyt skąd jest piękny widok na zatokę. To już blisko do granicy Hondurasu.
I kolejne przejście. Już południe, grzeje niemiłosiernie. Kolejka wychodzi na zawnatrz i się nie rusza. Ide poszukać kawy do wypicia. Przy granicach zawsze pełno rożnych sklepików i nie wiem jak to nazwać, miejsc z jedzeniem. Takie małe budki. Ale kawy nie mają. Dopiero po stronie hodurasu znajduje jakaś kawiarnie, mają nawet automat. Biore kawkę jeszcze zagaduje kobiety sprzedające tam moim łamanym hiszpańskim ale po każdej takiej rozmowie jest troche lepiej. Pytam u ubikacje. Jest na zapleczu. Mały hof i jest coś. Woda nie działa do spłukania, obok jest beczka z woda i wycięta butelka żeby zalać. Wtedy jeszcze mnie to dziwiło. Wracam na granice. Kolejka sie nie ruszyła. Ale już za chwilę zaczęli wpuszczać. System taki że w środku są krzesełka i ludzie sie przesiadaja na sąsiednie krzesłka jak kolejka rusza. Jak zwolni sie 10 miejsc to wpuszczaja kolejna partie. Do tego starsi maja swoją ławke. Porządek musi być. Nawet sie to sprawdza. W środku nie jest jakoś dużo chłodniej ale można siedzieć chociaż. Wcześniej nie było tych ławek to byłem blisko zemdlenia. Tu się doczepili o mój paszport. Ma już sporo pieczątek, musiałem wytłumaczyc że wcześniej dotarłem do Panamy skąd wracałem do europy. Odciski i dalej do autokaru. Tymczasem naszej kanadyjce już całkiem odbiło, już wcześniej do każdego się przyczepiała, coś krzyczała raz po angielsku raz po hiszpańsku że latynosi to kłamcy itp. Każdy cierpliwie ja wytrzmywał ale teraz miała problem na przejsciu i busa przed nia zamknęli. Zaczęła rozrzucać jedzenie i kiedy już ruszaliśmy wyginała wycieraczki. z przodu. Została tam na granicy. Ciekawe jak sobie poradziła dalej. A my już dalej przez Honduras.
Honduras, obiecuje sobie kiedyś bardziej ten kraj poznać. Ostatnio przez covidowe reguły byłem zmuszony zostać jedna noc w miejscowości pomiędzy w Ciulotece. Ale to tylko skrawek kraju a większość znajduje sie w górach na wschodzie. Teraz mamy tylko postuj na obrzeżach. Ale mam miłe wspomnienia z tym miasteczkiem pomimo że było wtedy ciężko, teraz tylko szybko przejeżdzamy. Do ostaniej granicy już. Do Nikaragua. Już sie bardzo ciesze. Ten kraj jest całkiem inny. Jeszcze biedniejszy od tych mijanych sie wydaje ale za to uporządkowany jakby i ludzie wzbudzaja większe zaufanie. Kamil dotarł tylko do granicy wtedy. Nie wpuscili go. Mam nadzieje że wszystko przebiegnie dobrze. Już całkiem sucho ale i tak bardziej zielono jak w kwietniu tu. Wtedy to są mega upały teraz jest bardzo ciepło. Po południu docieramy na miejsce.
I to będzie koniec pierwszej połowy tej relacji. Miesiąca z mojego życia który wydawał mi sie wieloma miesiącami. Tak to jest kiedy normalne życie to rutyna pracy przeplatana krótkimi weekendami. A tu nagle intensywnie każdego dnia. Nikaragua to już inna rzeczywistość i dobrze bedzie to oddzielić. … cdn.
Dodaj komentarz